Trochę to trwało, ale w końcu znalazłem. Człowiek, który samotnie przeszedł dżunglę. Mój „wyczyn” przy tym, to przysłowiowy pikuś. Wyobraźcie sobie:
1700 km pieszo przez Brazylijską selwę i tym samym ponad dwa miesiące marszu bez kontaktu z innym człowiekiem. Następnie jeszcze raz tyle spływu indiańską dłubanką pod prąd dopływami Amazonki.
A to wszystko było tylko jednym z pięciu etapów wyprawy wzdłuż równika. Podstawowym założeniem tego przedsięwzięcia było pokonanie trasy dookoła świata bez użycia pojazdów mechanicznych, z maksymalnym odchyleniem od równika 30 mil w jedną bądź drugą stronę. Dokonał tego jako pierwszy na świecie (dwóch innych śmiałków zginęło podczas próby), a cała wyprawa zajęła mu 17 miesięcy.
Pamiętam, że już dwa lata temu gdzieś w sieci natrafiłem w na jej ślad, ale nie mogłem znaleźć żadnych szczegółów. Niedawno przypomniał mi o tym Michał Kozok (laureat Kolosa w kat. wyczyn roku za wyprawę „Ameryka Południowa siłami natury”), dla którego Mike Horn jest jednym z największych autorytetów w dziedzinie wypraw ekstremalnych. Michał polecił mi film o tym przedsięwzięciu. Niestety nie ma w nim wielu faktów, które były dla mnie szczególnie ważne, oczywiście mowa o tych dotyczących etapów przez dżungle (amazońską i afrykańską). Z oczywistych powodów film nie opowie o wszystkich statystykach, czy szczegółach sprzętowych. Ale jest dużo lepsze źródło – książka „Latitude zéro” – dostępna wyłącznie po francusku. Nie pozostało mi nic innego, jak ją kupić i przeczytać!
Z wypiekami na twarzy zatopiłem się w lekturę. Zacząłem od końca – rozdziału o Afryce, a następnie przeczytałem drugi – o Ameryce Południowej. A oto czego się dowiedziałem:
Plecak podróżnika ważył 48 kg (!), ale jedzenia było w nim niewiele – tylko pięć saszetek liofilizatu, na czarną godzinę. Aby przeżyć polował i łowił ryby. Nie wiem zatem, co decydowało o tak dużej wadze bagażu, bo autor opisuje jedynie kilka elementów ekwipunku (mój plecak ważył 17 kg, z czego połowę stanowiła żywność na trzy tygodnie). Sam plecak był uszyty z nieprzemakalnej cordury, ściśle według pomysłu Mike’a. Miał pojemność stu litrów i był bardziej szeroki niż wysoki. Ponieważ przewidywał, że jego nieprzemakalność przy tak długiej wyprawie jest kwestią umowną, to kazał zrobić stosowne otwory w dnie, którymi miał wydostawać się nadmiar wody. Wszystkie wrażliwe sprzęty, jak telefon satelitarny, kamera, panel słoneczny, czołówka, były spakowane w hermetyczne plastikowe pojemniki.
Jego wymiary i kształt były ściśle dopasowane do zawartości. Zleciłem jego uszycie dopiero po ustaleniu dokładnej listy ekwipunku. Został zaprojektowany „koliście”, w taki sposób, aby uniknąć wszelkich niepotrzebnych przestrzeni. Każdy przedmiot ma swoje dokładne miejsce. A zatem jestem w stanie go spakować jak i rozpakować z zamkniętymi oczami, w ciemności, czy w razie niebezpieczeństwa – gdybym tonął, lub jakieś zwierzę mnie zaatakowało – orientując się natychmiast, że czegoś brakuje albo nie znajduje się na właściwym miejscu.
Wiele uwagi poświęcił butom – w końcu to najważniejszy sprzęt w pieszych wyprawach. Zrezygnował z opcji wysokich butów typu górskiego na rzecz lekkich sportowych, do biegania, ale z pewnymi modyfikacjami:
Potrzebne mi były buty, które nawet przemoczone pozostaną lekkie. Buty, które szybko schną. I przede wszystkim, które nie absorbują wilgoci. Które chronią kostkę i nie pozwalają dostać się ziemi czy żwirowi. A więc bez języka, zamknięte jak skarpety. Bardzo krótkie skarpety, nie przekraczające wysokości buta. Kazałem wykonać ten dodatek z elastycznego neoprenu, materiału, który delikatnie ściska kostkę i hermetycznie zamyka but.
Dodatkowo buty te miały niewielkie otwory w podeszwie, aby umożliwić odpływ wody. Bardzo dużą rolę Horn przykładał do zakładania obuwia. Stopa zawsze pozostawia delikatny ślad, anatomiczny odcisk we wnętrzu takiego buta. Aby nie nabawić się odcisków na stopie, należało umieścić ją idealnie zawsze w tym samym miejscu.
Spał w hamaku z nieprzemakalnym dachem i moskitierą po bokach, ale dodatkowo zakładał tarp przeciwdeszczowy. Co zaskakujące, hamak wieszał wysoko – minimum półtora metra nad ziemią, a zdarzało się, że nawet cztery! Wodę pił nie zatrzymując się, używając camelbak. Wyposażony był w filtr ceramiczny, a także tabletki uzdatniające wodę. Ale uzdatniał tylko wodę stojącą, ze strumieni pił bez jakichkolwiek ceregieli.
Bodaj największym zmartwieniem amatorów dżunglowych wędrówek są węże. To nie jest tak, że czyhają one na każdym kroku, zwykle uciekają zanim je człowiek dostrzeże. Ale jeśli będziemy mieć pecha… Surowicy na takich wyprawach się nie stosuje, bo na każdego węża musi być inna, a transportowanie zazwyczaj wymaga lodówki. Co ciekawe, podobno w Australii więcej ludzi ginie na skutek błędnego podania surowicy, niż z powodu samego działania jadu węża.
Horn na taką ewentualność miał zestaw o nazwie Vemonex. Był to system małych ostrzy wyzwalanych przyciskiem, które przykłada się w okolice miejsca ukąszenia, aby naciąć skórę i wywołać krwotok wokół rany i tym samym nie dopuścić do przedostania się jadu wgłąb organizmu. W zastawie była też specjalna strzykawka ssąca krew wraz z jadem. Oprócz tego podróżnik miał afrykański magiczny kamień (w centralnej Afryce nazywany pierre noire, czyli czarny kamień), który po prostu przykłada się do rany. Na nic to się zdało, gdy trzydziestego piątego dnia marszu poczuł ukłucie w mały palec. Nawet się nie zorientował, ponieważ odgarniając kolczaste gałęzie co chwila kaleczył sobie dłonie. Ale kilka minut po tym ukłuciu po prostu nagle poczuł się bardzo źle: miał zawroty głowy, zaczął tracić wzrok, w końcu spuchła mu ręka i przestał jej czuć. Jedyne co był w stanie zrobić, to byle jak zawiesić hamak i położyć się w nim. Naciął jeszcze scyzorykiem miejsce wokół ukąszenia. Leżał tak kilka dni z ręką zwieszoną jak najniżej (aby utrudnić przedostanie się jadu do serca) bez czucia także na skórze twarzy. Dopiero trzeciego dnia objawy powoli zaczęły ustępować… Jak sam przyznał, miał dużo szczęścia. Po tym doświadczeniu zrezygnował z marszu po zapadnięciu zmroku (co czynił wcześniej, aby przyspieszyć zakończenie etapu) i uważniej przyglądać się miejscom, gdzie kładzie dłonie.
Przeprawa Horna przez amazońską dżunglę nie ma precedensu. To przykład ekstremum z ekstremum. W żaden sposób nie mogę się do niego porównać. Mogę jedynie pocieszać się, że Horn nie przeszedł w podobny sposób dżungli afrykańskiej. Wybrał na ten etap rower, korzystają z faktu, że afrykańskie lasy na wysokości równika poprzecinane są licznymi ścieżkami. Pech chciał, że wkraczając z Ugandy do Konga DRK podróżnik trafił w sam środek wojny domowej. Opis mrożących krew w żyłach przygód, jakich doświadczył na tym etapie, mógłby być treścią oddzielnej książki. A lektura jej mogłaby niejednego skutecznie zniechęcić do podróżowania do tamtej części świata. Cudem unikając pewnej śmierci przez rozstrzelanie Horn uciekł ostatecznie do Republiki Środkowoafrykańskiej, wyraźnie zbaczając z trasy wzdłuż równika. Dopiero stamtąd dostał się do Republiki Konga (Brazzaville), gdzie powrócił na równik.
Swoją drogą, dość kuriozalnym może się wydawać ucieczka z jakiegokolwiek kraju do RŚA, które od niepamiętnych czasów jest areną niekończących się rebelii. Czymże więc jest Kongo DRK? Na szczęście minęło już kilkanaście lat od tamtych wydarzeń i sytuacja w kraju jest dość stabilna. Doświadczyłem tego w 2015 roku, a niezwykłe wspomnienia tamtej przygody sprawiają, że wciąż myślę o powrocie.
———————-
PS.
Obecnie Mike Horn jest w trakcie wyprawy Pole2Pole, czyli dookoła świata, tyle że przez oba bieguny. W ramach wyprawy m.in. dokonał trawersu Antarktydy – w rekordowym czasie 56 dni!