Kilka dni temu naszła mnie pewna refleksja, którą podzieliłem się z moją Kasią:
– Tak sobie myślę, że efekt mojej zbiórki na polakpotrafi.pl byłby może lepszy, gdybym ogłosił, że chcę zrobić coś, czego jeszcze nikt na świecie nie dokonał.
– Ale przecież nie możesz kłamać, to byłaby nieprawda.
– Tego nie wiem. Nie znam podobnej wyprawy.
– Jak to? A ten co przeszedł wzdłuż Amazonki?
Tak, to chyba najbardziej znana wędrówka po lesie deszczowym, przynajmniej ze współczesnych wypraw. Przejścia wzdłuż Amazonki dokonał Ed Stafford. Było to przedsięwzięcie w swojej skali zupełnie nieporównywalne do moich, jakkolwiek śmiałych planów. Zestawienie obu przedsięwzięć wypadłoby w najlepszym razie groteskowo.
Stafford szedł przez blisko dwa i pół roku pokonując w tym czasie kilka tysięcy kilometrów. Większość trasy przebiegało przez las równikowy. Choć zwykle Ed szedł ścieżkami, od osady, do osady, to zdarzały się kilkudniowe przeprawy przez szczery las. Zwłaszcza w porze deszczowej, gdy ścieżka znajdowała się pod wodą, co uniemożliwiało normalny marsz i trzeba było albo brnąć po pas w wodzie, lub po gęstym błocie:
Dżungla do niedawna była jeszcze zalana. Zamiast poszycia miała jedno wielkie bagno. Wyobraźcie sobie miejsce pełne powykręcanych, splątanych korzeni, grubych, ostrych jak drut kolczasty cierni i błota, które cię wciąga, obciążając – każdy – jeden – mozolny – krok. A potem wyobraźcie sobie, że nie macie pojęcia, kiedy to się wreszcie skończy. Za godzinę? Za cztery godziny? Za cztery dni?
Drugiego dnia marszu dostałem niemalże ataku paniki. Ogarnęło mnie intensywne poczucie klaustrofobii – ze wszystkich stron otaczała mnie ciemna ściana zieleni, a do tego nie wiedziałem, kiedy krajobraz się zmieni.
Zdarzało się, że niektóre odcinki były tak zalane, że Stafford pokonywał je wpław od drzewa do drzewa, a gdy zmierzchało, płynął małym pontonem do najbliższej osady. Rankiem wracał w to samo miejsce i kontynuował przeprawę.
Najdłuższy odcinek bez kontaktu z miejscowymi liczył kilkanaście dni. Do tego Stafford nosił plecak, który czasem ważył nawet 40 kg! Wynikało to z faktu, że niósł w nim sporo elektroniki potrzebnej do wysyłki relacji z przebiegu wyprawy. Tak więc była to ekspedycja piekielnie trudna, wymagająca nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, o czym autor sporo pisze w książce wydanej także po polsku. Jest jednak jedna istotna sprawa: Stafford nigdy nie szedł sam.
Podróżnikowi towarzyszył najpierw jego kolega, który już po kilku pierwszych tygodniach wycofał się. Potem Ed wynajmował różnych lokalnych przewodników, aż w końcu trafił na „Cho”, (Gadiel Sánchez Rivera), z którym przeszedł ¾ trasy aż do samego końca.
– No dobrze, a co z tym nieszczęśnikiem z „Zielonego piekła”?
– Zginął, a przynajmniej nigdy nie odnaleziono jego ciała.
– Ale zanim przepadł, to przeszedł całkiem sporo tego zielonego piekła. I był sam.
Raymond Maufrais także wyprawił się do Amazonii, przy czym trudno porównywać jego doświadczenia z ekspedycją Eda Stafforda. Przed wszystkim były to zupełnie inne czasy. Maufrais wyruszył do Gujany Francuskiej w 1949 roku. Siłą rzeczy nie miał na swoim wyposażeniu takich udogodnień jak gps, czy łączność satelitarna. Choć podczas przejścia wzdłuż Amazonki nie brakowało sytuacji niebezpiecznych, to przy okolicznościach, jakie towarzyszyły eskapadzie Francuza, był to przysłowiowy spacer po parku. Przytoczmy zatem kilka faktów.
Wyprawę Maufrais można podzielić na dwa etapy: wstępny, polegający na dotarciu do miejsca startu oraz właściwy. „Dojazdówka” trwała cztery miesiące i polegała na spływie kilkoma rzekami z licznymi progami, różnymi łodziami i w towarzystwie różnych ludzi. W końcu, nieopodal miasteczka Maripasoula wypłynął zupełnie sam. Ależ nie! Od początku podróży towarzyszył mu Boby, czyli sympatyczny pies. Ale nawet pomijając to psie towarzystwo, to nadal nie była jeszcze samotna podróż. Napotkał miejscowych (nie „dzikich Indian”, których poszukiwał), którzy towarzyszyli mu jeszcze przez trzy kolejne tygodnie, zanim zawrócili do swych siedzib. Wówczas Maufrais ruszył pieszo przez las – w kierunku rzeki Tamouri. I dopiero wtedy rozpoczęła się najważniejsza część jego wyprawy, która z oczywistych względów interesuje mnie najbardziej. Osiemnaście dni zabrało podróżnikowi dotarcie do brzegów Tamouri, a o dramatycznym przebiegu tej przeprawy wymownie świadczy fakt, że Boby kończy swój żywot w żołądku swojego pana.
Czytając pamiętnik Maufrais nie mogłem się nadziwić opętańczej odwadze, czy raczej jawnemu szaleństwu, które pchało go naprzód. Zdecydował się ruszyć w las pomimo nawrotów malarii, biegunki, niegojących się ran stóp i poważnego osłabienia. Jego bagaż był na tyle ciężki (ok. 40 kg), że nie był w tym stanie go nieść, więc podzielił go i przenosił na raty. W całym tym ekwipunku, nie licząc soli, nie było żadnej żywności. Maufrais skazany był na niezbyt pożywne „serca” palmy pinot oraz to, co zdołał upolować. Pomimo że posiadał strzelbę i sporo doświadczenia, to największym jego wrogiem okazał się głód.
(Wtorek 20 grudnia)
Jeżeli do wieczora nie znajdę nic do jedzenia, mimo że będzie mnie to dużo kosztować, poświęcę Boby’ego. On cierpi i staje się coraz bardziej zdziczały. Albo to, albo śmierć. Strzelam do jakiegoś ptaka i dzięki Opatrzności, trafiam go. Muszę o niego walczyć z Bobym, bo zaczyna go pożerać. Pobiegł po niego tak jak i ja, ale dopadł szybciej. Skubię go jedynie pobieżnie i czyszczę, zjadam surowego z kośćmi. Zostawiam tylko dziób i łapy. Mało tego, mimo że to surowe mięso jest obrzydliwe, to czuję, że dodaje mi sił. Mam ochotę pić krew. Ta potrzeba jest we mnie bez przerwy, mając wrażenie, że tracąc siły, chciałbym skraść siły innych.
Co ważne, Francuz nie szedł na azymut, ale szlakiem wyznaczonym kilka miesięcy wcześniej przez inną – zbiorową wyprawę, dowodzoną przez niejakich Grangera i Cottina. Na pewno nie była to wydeptana ścieżka, ale systematycznie natrafiał na pozostałości ich obozów (szałasy nad strumieniami).
Skrajnie wyczerpany, ze zwichniętą kostką, ostatniego dnia 1949 roku podróżnik dociera do brzegów Tamouri. Boby przetrwa jeszcze trzy dni, a jego Pan co najmniej trzynaście. 13 stycznia bowiem rezygnuje z nieudanych prób konstruowania łodzi i postanawia iść nurtem rzeki. Szacuje, że podróż do pierwszych siedzib ludzkich zajmie mu 40 dni. Przed wyruszeniem zostawia na brzegu część bagaży, a wraz z nimi dziennik wyprawowy. Tyle go widzieli.
– A twój idol? Także mierzył się z tropikalnymi puszczami, prawda?
– Prawda, ale głównie na rowerze.
No cóż, Kazimierz Nowak, gdyby tylko chciał, zapewne przeszedłby z maczetą w poprzek całą równikową Afrykę. Ale nie to było jego celem. Podczas podróży na południe, w Kongu Belgijskim poruszał się zawsze rowerem, lub z rowerem (np. pirogą na jeziorze Tanganika). Zatem musiał poruszać się co najmniej wydeptanymi ścieżkami. Jego bagaż był zbyt duży na jednego człowieka, więc starał się go wysyłać wcześniej, z miasta do miasta, a wyruszał „tylko” z najpotrzebniejszy, ekwipunkiem. Gdy nadanie bagażu było niemożliwe (choćby z przyczyn finansowych), to wynajmował tragarzy. Choć i tak trudności nie brakowało:
Droga okropna była, ścieżka przez dziką puszczę o kilkudziesięciu głębokich jarach górskich rzek, które pieszo przebyć trudno, a ja do tego rower obładowany miałem, bo bałem się wziąć trzeciego fundi [tragarza].
Z kolei najbardziej znany pieszy etap z tej części wyprawy to niewątpliwie wyprawa na Ruwenzori:
Droga początkowo biegła przez step porosły trawą na jakie 3 ½ mtr, a potem przez las – taki czarowny, niby bajka złudna. Splątany gąszcz omszonych drzew (sic!), tu i tam drzewa paproci, cisza śpiewna lasu, wilgoć parna, duszna nieco, ale tak miło, tak jakoś radośnie! Pierwszy Polak wdrapuje się na szczyt potężnej góry i to po ekspedycji zaraz – pierwszy turysta!
Nowakowi pomagało wówczas dwóch murzyńskich tragarzy, choć w pewnym momencie żałował, że nie wybrał się sam, zwłaszcza, gdy spadł śnieg i musiał troszczyć się o nich, żeby nie zamarzli.
Większość czasu jednak był sam. Dobrze zapamiętałem historię jego nocnej przeprawy przez bagna w okolicach rzeki Lvapula, gdzie wraz z rowerem mało nie utonął. Ale całkowicie piesze wypady przez las równikowy mogły mu się zdarzać jedynie podczas polowań, jak na przykład nad jeziorem Moero. Choć z tego co pamiętam, w swoich relacjach nigdy nie pisał o maczecie w ręku.
Droga powrotna oczywiście także przebiegała przez równikową Afrykę, w tym Kongo Belgijskie. Jednak Nowak nie miał już roweru i postanowił trasę pokonać czółnem. Rozbił się jednak na jednym z pierwszych napotkanych progów co dało początek jego najdłuższego, bo przeszło 1000-kilometrowego pieszego etapu afrykańskiej podróży. Był to marsz głównym szlakiem tej części kraju, a towarzyszyła mu kilkuosobowa karawana tragarzy (z każdym rokiem jego bagaż się powiększał). W końcu dotarłszy do Luebo, gdzie nie było już groźnych progów wodnych, zwodował druga łódź („Maryś”), i przez kilka kolejnych miesięcy las równikowy obserwował głównie z jej pokładu. Ale to nie był jeszcze koniec tropików. Równik podróżnik przekroczył w miejscowości Makoua, już we francuskiej kolonii Kongo Równikowe, jadąc na nowym rowerze zakupionym w stolicy tej prowincji – Brazzaville. Ostatnim, acz mało znanym epizodem trasy przez lasy deszczowe był rejs łodzią motorową w górę rzeki Sanga z granicznej miejscowości Ouesso do Nola, leżącej już w Ubangi-Chari, czyli dzisiejszej Republice Środkowoafrykańskiej. Sam Nowak niewiele pamięta z tamtych dni, a to za sprawą jednego z licznych ataków malarii, której nabawił się dwa lata wcześniej zaraz po osiągnięciu strefy lasów równikowych.
O Pawła Kilena Kasia już mnie nie zapytała – sam sobie o nim przypomniałem. Jego przejście Muller Range – górskiego grzbietu w sercu Borneo, choć trwało raptem niecały tydzień, zdecydowanie jest warte przytoczenia. Paweł, jak sam pisze na swojej stronie, dokonał tego jako pierwszy biały człowiek. Co prawda przechodzili tamtędy inni biali, ale zawsze w towarzystwie miejscowych tragarzy i przewodników. Paweł szedł zupełnie sam, szlakiem wiodącym wzdłuż niezliczonych strumieni i labiryntem górskich ścieżek w deszczowym lesie, orientując się w terenie tylko dzięki zapisanym na kartce papieru wskazówkom, udzielonymi przez miejscowych. Miał ze sobą hamak i płachtę przeciwdeszczową, a do jedzenia głównie ryż. Nie wspomina też nic o gps-ie, czy jakiejkolwiek łączności ze światem. Bardziej zainteresowanym przebiegiem tej niezwykłej przygody polecam Pawła wpis na blogu.
Jak już się pewnie zorientowaliście, żadna z opisanych przygód nie jest tym, czego sam zamierzam doświadczyć. Nie twierdzę jednak, że to moje (przejście) będzie trudniejsze, czy bardziej ryzykowne. Bynajmniej. Po prostu mam inne założenia. Nie interesuje mnie dotarcie do jakiegoś szczególnie ważnego miejsca, przejście jakiegoś konkretnego odcinka, spotkanie jakichś dzikich plemion, czy wytropienie zwierząt. Moim celem będzie każdy kolejny dzień marszu przez możliwie najdzikszą puszczę. Teren ma być zupełnie przypadkowy, będę szedł w linii prostej, na azymut. Im więcej będzie takich dni pod rząd, tym lepiej. I obym nie spotkał w tym czasie żadnego człowieka i nie natrafił na jego ślady. Jeśli uda mi się to przez co najmniej dwa tygodnie, to już będzie coś. A jeśli dłużej – to tylko lepiej!
Ale czy naprawdę nikt inny przede mną czegoś podobnego nie zrobił? Będąc szczerym, po prostu w to nie wierzę. Może słabo googlałem, a może ten ktoś się nie chwalił publicznie. W każdym razie będę wdzięczny za każdy przykład, link, książkę, artykuł. Pamiętajcie: sam, na przełaj przez deszczowy las, minimum kilkanaście dni.
WESPRZYJ MOJĄ WYPRAWĘ!
J. Michael Fay – przez chyba 2 miesiące przemierzał las tropikalny Afryki tworząc tzw megatransect, na podstawie którego powstało kilka parków narodowych. Całość dość dobrze opisana w National Geographic 2001
Dziękuję! Poczytałem sobie o tym przedsięwzięciu – ciekawe! Tym niemniej ta ekspedycja nie spełnia mojego kryterium samotności – było tam całkiem sporo osób towarzyszących Fay’owi.
(z relacji Davida Quammen’a):
By his side was an aging Pygmy named Ndokanda, a companion to Fay from adventures past, armed now with a new machete and dubiously blessed with the honor of cutting trail. Nine other Pygmies marched after them, carrying waterproof bags of gear and food. Interspersed among that troop came still other folk—a camp boss and cook, various assistants, Michael „Nick” Nichols with his cameras, and me.