Wyprawa, jaką sobie wymyśliłem, miała mieć charakter ekspedycyjny, co oznacza tyle, że miałem zrobić coś niestandardowego, a przez to wymagającego specjalnego przygotowania. Ciekawie na ten temat pisze Marek Kamiński w książce Wyprawa. O sukcesie jego najtrudniejszych przedsięwzięć decydowało właśnie perfekcyjne przygotowanie. Przed wyjazdem należy stworzyć sobie warunki możliwie najbardziej zbliżone do tych, w jakich przyjdzie nam realizować ekspedycję i w takich warunkach trenować. Kamiński opisywał np. treningi na pływalni, jakie odbywał z Wojciechem Moskalem przed wyprawą na biegun północny. Skakali oni do wody ubrani w arktyczne ciuchy z nartami na nogach. Takie doświadczenie miało im pozwolić na oswojenie z ewentualna sytuacją, gdy załamie się pod nimi lód.

Wyprawa

Jak zatem powinny wyglądać moje przygotowania? Z pewnością marsz z ciężkim plecakiem w trudnym terenie, z kompasem i gps’em. I taki trening sobie zaplanowałem. Kilka razy zaniosłem mojego syna do żłobka w nosidle na plecach. Ale to były raptem czterokilometrowe dystanse. Chciałem wybrać się na kilkudniową wędrówkę z plecakiem, ale ciężko było z czasem. Niestety w okresie przed wyjazdem zawsze jest mnóstwo spraw do załatwienia, pokończenia ważnych projektów w pracy, rodzinie też trzeba ten czas poświęcić, bo przecież niedługo wyjeżdżam i nie będzie mnie przez kilka najbliższych tygodni. Jak tu więc znaleźć czas na treningi? W dodatku tej wiosny nie mogłem wyjść z nawracających infekcji i na taki trening po prostu się nie nadawałem.

Ostatecznie udało mi się wygospodarować łącznie półtora dnia na testy przedwyprawowe. Pierwszy polegał na wejściu z pełnym rynsztunkiem w głębokie bagno. Niedaleko mnie koło Daszewic, nad rzeczką Głuszynką jest takie miejsce. W tym teście chodziło także o sprawdzenie butów, czy po prostu nie spadną mi z nóg w takim bagnie.

Wszedłem w zarośniętą sadzawkę i od razu zanurzyłem się niemal po pas. Gdy chciałem wygramolić się na brzeg odczułem, jak niewygodny jest ciężki plecak w takiej sytuacji. Łapałem sie grubych gałęzi drzew, a mimo to traciłem równowagę i mało nie upadłem na plecy. Tym niemniej buty mi nie spadły, więc test uznałem za zdany.

Ale najważniejszym sprawdzianem miał być całodzienny marsz. Wybrałem w tym celu teren w okolicach Rogalinka, na znanych ze starych dębów rozlewiskach Warty. To był koniec czerwca, tego dnia był prawdziwy upał, czyli pogoda idealna. Oprócz plecaka, zabrałem ze sobą odbiornik GPS z zapisanymi wcześniej kilkoma punktami, do których chciałem dotrzeć oraz urządzenie SPOT, które zakupiłem, abym mógł wysłać sygnał alarmowy na okoliczność jakiegoś wypadku. Do chodzenia zabrałem kryte sandały oraz buty górskie. Jak przyjechałem na miejsce startu okazało się, że zapomniałem o skarpetkach, co miało później bolesne konsekwencje.

rogalinek

W każdym razie wystartowałem w sandałach. Plecak ważył jakieś 20 kg, i czułem, że to wyraźnie więcej, niż moje nosidło z Leosiem w środku. Szedłem miedzą pomiędzy polami, wyszedłem na łąki, aż dotarłem do nurtu Warty. Przepłynięcie rzeki na drugą stronę to był ważny element testu. Udało się to bez większych problemów, chociaż w rzekach nigdy nie czuję się pewnie, i gdy nie muszę, to w nich nie pływam. Mój plecak to nieprzemakalny 80-litrowy worek Crosso wpakowany do nosidła Camel. Teoretycznie nie powinien tonąć, a Zbyszek, który mi go pożyczył twierdził, że wręcz da się na nim pływać. I rzeczywiście, plecak bez problemu unosił się na wodzie i mogłem nawet traktować go jak koło ratunkowe.

Dalszy marsz zaplanowałem w lesie. W tej okolicy trudno o jakiś niezwykle gęsty las, ale i tak, po dwóch godzinach marszu byłem bardzo zmęczony. W zaplanowanym wcześniej miejscu podgrzałem sobie posiłek na małym ognisku i poszedłem dalej. Tym razem zmieniłem buty i założyłem ciężkie trekingi. Jak wspomniałem, nie miałem skarpetek. Zlekceważyłem to jednak i założyłem je na gołe stopy. To był poważny błąd, bo juz po krótkim czasie obtarłem sobie stopy, a założenie na powrót sandałów ulgi nie przyniosło, bo podrażnione miejsca także w sandałach mnie piekły.

IMGA0289m

Zdjęcie z testowego dnia. Wykonałem je kamerką Panasonic HX-WA30, którą zabrałem zamiast aparatu fotograficznego (w ramach redukowania wagi ekwipunku). Zdjęcie jest nieudane, po pod światło. Chciałem jednak sprawdzić samowyzwalacz i mini statyw typu gorilla, zakupiony na wyprawę.

Na koniec tego dwunastokilometrowego rajdu byłem solidnie zmęczony, ale przede wszystkim wściekły na siebie za te skarpetki. Wyjazd miałem już za kilka dnia, czy otarcia na stopach zdążą mi się zagoić?!

Ale były i plusy, np. skuteczność nawigowania. Prowizoryczna mapa GPS zrobiona na podstawie map Google’a zdała egzamin i trafiałem dokładnie w punkty, które sobie zaplanowałem.

A co ze zmęczeniem? Z obecnej perspektywy wiem, że zupełnie je zlekceważyłem. A jakie konsekwencje to miało dla powodzenia wyprawy, opiszę w kolejnych częściach relacji.