Kinszasa by night

Za każdym razem, gdy lecę do nowego kraju, towarzyszy mi stres. Chodzi o te pierwsze chwile w nowej, nieznanej zupełnie rzeczywistości. Jak ja sobie poradzę? Nie, nie tam w dżungli. Wiele bym dał, żeby znaleźć się tam natychmiast po opuszczeniu samolotu. Czeka mnie jednak długa droga w warunkach zdecydowanie mniej komfortowych, nieprzyjaznych i najeżonych licznymi trudnościami, a przede wszystkim tą jedną najważniejszą – niewiadomą. No bo kto mi powie, jak ja się dostanę do ośrodka misyjnego o czwartej w nocy? Najtańsze opcje lotu niestety często wiążą się z taką niedogodnością. Liczyłem na to, że lot się opóźni, bo wszystko na to wskazywało. W tranzytowej Casablance weszliśmy na pokład z godzinnym opóźnieniem. Gdy zbliżaliśmy się do Kinszasy na moim zegarku była już piąta. Ale cała nadzieja prysła gdy dotarło do mnie, że w Kongu jest inna strefa czasowa i należy cofnąć zegarek o dwie godziny…

Trzymałem w dłoniach dobrze pomiętą już kartkę z adresem misji i uczyłem się go na pamięć. Jednak niczego nie mogłem zapamiętać, bo głowa była zajęta ciągłym analizowaniem rozmaitych scenariuszów wydarzeń, które mogą mi się wkrótce przydarzyć, a których wolałbym uniknąć. Czy taksówkarz zrozumie ten adres? Czy będzie wiedział, gdzie to jest? Nie zapomnę, gdy kiedyś w Bamako kazałem zawieźć się do pewnego klubu muzycznego, ponoć popularnego. Taksówkarz, po dotarciu do właściwej dzielnicy, wielokrotnie zatrzymywał się aby pytać ludzi o to miejsce, a ich odpowiedzi bywały sprzeczne. W końcu trafiliśmy, ale wcale nie było to takie pewne. Tylko że teraz ląduję w Kinszasie – mieście owianym złą sławą, gdzie po zmroku absolutnie nie należy wychodzić. Weźmy na przykład cytat z Wikipedii: Miasto jest uważane za najbardziej niebezpieczne miasto Afryki. Współczynnik zabójstw wynosi 112 na 100 tys. mieszkańców. II wojna domowa w Kongu spowodowała chaos, którego skutków miasto do tej pory nie jest w stanie rozwiązać. Z rozległych slumsów Kinszasy wywodzi się wiele gangów, a kradzieże, rozboje, gwałty oraz przestępczość zorganizowana są powszechne. Stolica Mali przy tym 10-milionowym molochu zdaje się być marną mieściną. Zatem co będzie, jeśli taksówkarz nie będzie wiedział, gdzie to jest? Lub, co bardziej prawdopodobne, powie że wie i będziemy długo krążyć, pytać, a może nie pytać, a na końcu wysadzi mnie w jakimś dziwnym miejscu, które okaże się po prostu ciemnym zaułkiem, i zniknie.

Najważniejsze, żeby cenę ustalić na początku. Podobno zwyczajowo kurs z centrum na lotnisko to 10 USD. Tak, w Kongu, a w szczególności w Kinszasie jest drogo. Nie ma tanich hoteli, więc jestem zmuszony skorzystać z jednej jedynej opcji, jaką polecił mi pewien polski misjonarz, który właśnie wrócił do Polski. Szef tego hotelu dla misjonarzy potwierdził mi w mailu rezerwację pokoju, ale dojechać tam muszę już sam. Zasugerował jedynie, że jeśli wśród pasażerów samolotu będą jakieś siostry zakonne, to mogę śmiało je zagadnąć o pomoc w powózce.

Po wylądowaniu samolot podjechał pod budynek lotniska, a gdy zatrzymał się, ludzie zaczęli wstawać i przesuwać w kierunku wyjścia. Rozejrzałem się w poszukiwaniu habitów, ale żadnej zakonnicy nie widziałem. Spostrzegłem natomiast młodą dziewczynę, wyróżniającą się na tle pozostałych białym kolorem skóry. Instynktownie uśmiechnąłem się do niej w nadziei na nawiązanie kontaktu. Po chwili już rozmawialiśmy. Była Włoszką, przyjechała w ramach wolontariatu. Jej organizacja zajmowała się edukacją kongijskich matek w tematyce macierzyństwa. Zwierzyłem się z moich obaw co do transportu na misję. Powiedziała, że ktoś ma po nią przyjechać, że może zapytać tego kogoś, czy mnie podrzuci, ale oczywiście niczego nie może mi obiecać. Jest! Pierwszy punkt zaczepienia.

Było po czwartej w nocy, na zewnątrz panował jeszcze mrok. Podmuch powietrza po wyjściu na schodki prowadzące na płytę lotniska, był dokładnie taki, jakiego oczekiwałem. Zwykle wypowiada się dwa słowa na tę okoliczność: ciepłe i wilgotne. I nie będę silił się na więcej przymiotników, może poza jednym – przyjemne.

W sali, gdzie odbiera się bagaże z taśmy kręciło się kilku taksówkarzy. Gdy swój bagaż miałem już na wózku, dałem się zaczepić jednemu z nich i zacząłem luźne, niezobowiązujące negocjacje. Koleś zszedł szybko z 50 na 20 USD. Tymczasem bagaż Włoszki nie pojawiał się na taśmie, a ja, towarzysząc jej i wspierając na duchu, że na pewno nie zginął, bo wciąż pojawiają się nowe, powiedziałem o wstępnie umówionej cenie z taksówkarzem.

– Co?! – podniosła wysoko brwi w geście niedowierzania. – No wiesz, nigdy nie jechałam taksówką na lotnisko, ale zwykle kurs po mieście kosztuje 2-3 dolary.

Koniec końców nie musiałem negocjować dalej. Po Włoszkę przyjechała sympatyczna kongijska zakonnica wraz z kierowcą, którzy po krótkim przedstawieniu sprawy zgodzili się mnie podwieźć na miejsce. Co za ulga… Co za szczęście! Gdy siedziałem na tylnym siedzeniu auta, byłem już w siódmym niebie. Kierowca co prawda nigdy nie był pod tym adresem, ale mniej więcej wiedział, gdzie to może być. W Kinszasie, poza kilkoma głównymi ulicami, wszystkie inne oznaczone są tylko liczbami. Przy czym każda dzielnica ma swoją numeracje, a dzielnic jest… dwadzieścia cztery.

Ale udało się. Zatrzymaliśmy się przy czarnej bramie, wysiadłem i nacisnąłem na dzwonek, a gdy stróż potwierdził, że to właściwy adres, nie posiadałem się z radości. Przekraczając bramę misji czułem się tak, jak rozbitek, który w sztormie dopłynął właśnie do łodzi ratunkowej i wspina się po drabince prowadzącej na bezpieczny pokład. Chwilę później, gdy brałem ożywczy prysznic, spłynęły ze mnie resztki całego stresu. Znów byłem bezpieczny.