Cały wczorajszy dzień spędzony w samolotach i na lotniskach, nie dawała mi spokoju pewna myśl. Zadawałem sobie pytanie, czy to, co przeżyłem, było aby rzeczywiście czymś ekstremalnym? Nie czuję tego teraz w ten sposób, zupełnie. Fakt, że minął już cały tydzień, odkąd opuściłem las i wiele przez ten czas zdążyło się wydarzyć. Ale mimo wszystko nie dociera do mnie, że TO było coś wielkiego, apogeum moich doświadczeń i dokonań ekspedycyjnych.

Przywołuję więc sobie wspomnienia, uzmysławiam fakty, liczby, aby sam siebie przekonać do wyjątkowości przeżyć tamtych dziesięciu dni. Częściowo mi się to udaje, ale z drugiej strony czegoś mi w tym wszystkim brakuje.

Czego? Może niezagojonych ran? Mam jeszcze tu i tam kilka ostatnich strupków po zadrapaniach, pieczołowicie pielęgnowanych, aby ich przypadkiem nie zdrapać, aby choć Kasia zdążyła je zobaczyć i tym samym uznać za dowód, że ja tam w ogóle byłem. Ledwie czuję jeszcze odciski na stopach, które jeszcze tydzień temu tak mi dokuczały, że z ulgą zdejmowałem buty. Jedynie drętwienie dużych palców wyczuwam wciąż wyraźnie. Lewe oko, które tak boleśnie zraniłem ostatniego dnia w dżungli jest już w pełni zdrowe – zeszło zaczerwienienie, widzę normalnie, a przecież jeszcze nazajutrz po ukłuciu rozważałem natychmiastowy powrót do kraju w ramach ubezpieczenia zdrowotnego.

A może jednak nie o ciało, a o twarde fakty i liczby chodzi? Może te wszystkie konkrety podsumowujące wyprawę mnie nie przekonują? Może to kwestia tych 2-3 dodatkowych dni, które bym potrzebował, aby dotrzeć do drogi granicznej? Zakończenie marszu 20 km przed planowaną metą mocno mnie zaskoczyło, a konsekwencje tego zaskoczenia zdają się teraz przekładać na te wszystkie wątpliwości. A może to jeszcze coś innego?

Oczekiwałem, że samotność w dżungli będzie miała jakiś jakiś swój magiczny wymiar. Przed wyjazdem często o tym mówiłem, jako o jednej z moich głównych motywacji. Zatem czekałem, jak to będzie. Najpierw do piątego dnia, czyli do pobicia własnego rekordu sprzed czterech lat, kiedy to na Uralu Polarnym cztery doby pod rząd nikogo nie spotkałem. Tymczasem ani po tym piątym dniu, ani po kolejnych niczego szczególnego nie doświadczyłem. Owszem – nie czułem się pewnie i bezpiecznie, cały czas rozważałem co będzie, jeśli natrafię na przeszkody nie do pokonania i liczyłem się z powrotem po własnych śladach na miejsce startu. Z kolei po incydentach ze słoniami po prostu się bałem. Ale to był strach instynktowny i jednocześnie racjonalny, bo wiedziałem, że każde kolejne takie spotkanie mogło zakończyć się dla mnie bardzo źle. W każdym razie nie towarzyszyło mi żadne mistyczne uczucie, a wszystkie moje myśli koncentrowały się na bezpiecznej realizacji celu, tego geograficznego, wyrażonego we współrzędnych geograficznych.

Choć systematycznie ubywało kilometrów do osiągnięcia drogi (południowego przejścia granicznego), dotarcie do niej nigdy nie wydawało mi się oczywiste. To poczucie nasiliło się zwłaszcza owego dziesiątego (ostatniego) dnia, gdy natrafiłem na teren tak trudny, że posuwałem się w iście żółwim tempie. Pamiętam, że wówczas, że wszystkie moje uprzednie szacunki poszły w łeb, bo te 20 km, które mi zostały, mogły mi zająć równie dobrze i cały tydzień. I właśnie pod koniec tego ciężkiego dnia, kiedy przedzierałem się po wyjątkowo stromych wąwozach porośniętych wyjątkowo zwartą materią roślinną w której na próżno szukałem choćby śladu zwierzęcej ścieżki, jakąś godzinę po tym, gdy przypadkowa gałąź boleśnie ukłuła mnie w lewe oko, oraz gdy stało się jasne, że dziś już dobrego miejsca na nocleg nie znajdę i będę musiał spać gdzieś pośród tych kłączy, a omdlewające zmęczenie sprawiało, że już godziłem się z myślą, że po raz pierwszy nie rozpalę ogniska i kolację zjem na zimno, to właśnie wtedy usłyszałem dźwięki tej muzyki. Współczesny afrykański beat, najpewniej z małego chińskiego radia na baterie. Tu, w najdzikszym – jak myślałem – terenie. Abstrakcja w najczystszej postaci.

Chyba wciąż nie mogę wyjść z tego zaskoczenia i wyprawa zastygła we mnie od tamtej chwili pozostawiając wrażenie niedokończonej.