Jądro Afryki, czyli samotna wędrówka przez lasy równikowe Konga
Miejsce: Demokratyczna Republika Konga, prowincja Bandundu, okolice Parku Narodowego Salonga i jeziora Inongo
Termin: 5.07 – 14.08.2015
Blog z wyprawy:
Część I
Część II
Część III
Część IV
W skrócie:
Pierwotny plan wyprawy zakładał przejście przez fragment lasu równikowego Parku Narodowego Salonga, samotnie, bez przewodnika. Miałem po prostu zanurzyć się w największym afrykańskim lesie i wyjść z niego po 2-3 tygodniach w innym miejscu, kilkadziesiąt, a może kilkaset kilometrów dalej.
Rzeczywistość z całą bezwzględnością zweryfikowała te śmiałe założenia. Na przeszkodzie stanęły zarówno rozmaite trudności logistyczne, ale przede wszystkim zbyt duży ciężar plecaka. Tym niemniej udało mi się znaleźć cel zastępczy – przeszedłem łącznie blisko 400 km ścieżkami przez lasy i sawanny, od wioski do wioski (no właśnie, dlaczego afrykańska wioska, a nie wieś?). Przemierzałem tereny, gdzie białego człowieka ostatni raz widziano ok. 20 lat temu. W ciągu dnia mozolny marsz z plecakiem, wieczorami długie i ciekawe rozmowy z goszczącymi mnie ludźmi.
Doświadczyłem Konga, które jest symbolem wszelkich trudności, z jakimi kojarzy się podróżowanie po Afryce. Ale także czystej egzotyki, różnorodności kulturowej, cywilizacyjnej izolacji i piękna wciąż dziewiczej przyrody. Myślę, że w tym sensie to właśnie ten kraj jest prawdziwym jądrem Afryki.
Etapy wyprawy:
- Dotarcie do celu zajęło mi całych 9 dni, a przygód na cały wieczór opowieści. Aby dotrzeć na obrzeża Parku Narodowego Salonga musiałem najpierw pojechać autobusem 400 km do miasta Bandundu. Następnie wynająłem moto-taxi, którym dotarłem kolejnych 120 km do Bosobé nad rzeką Lukenie (zapłaciłem za tę podróż wcześniej zakupionym rowerem – osobna historia). Stamtąd udałem się statkiem (tzw. baleinière) do miasteczka Oshwe. Tu otrzymuję od lokalnej władczyni coś w rodzaju przepustki/listu polecającego na możliwość dalszej podróży – także moto-taxi, kolejne 250 km, już przez las równikowy.
- Próba trawersu dżungli. Ostatecznie docieram do wsi Lompolé i miejsca o nazwie Luikotale – położonego w szczerej dżungli obozu naukowców z Instytutu Maxa Planca badających małpy bonobo. Tam, po pokonaniu niemałych trudności formalnych, wreszcie wchodzę do lasu… Po przejściu kilkunastu km leśnymi ścieżkami, rozpoczynam marsz, a raczej przedzieranie się przez dziewiczy las. Celem jest dotarcie do drogi odległej 42 km w prostej linii. Okazuje się, że nie jestem przygotowany do realizacji celu. Z olbrzymim wysiłkiem jestem w stanie posuwać się w tempie do 1 km/godz. Bardzo przeszkadza mi ciężki plecak (ok. 26 kg+woda). Co gorsza, przez pół dnia nie trafiam na żadne nowe źródło wody. Decyduję się zawrócić do ostatniego strumienia. Nazajutrz podejmuję kolejną próbę idę w nieco innym kierunku, w stronę rzeki. Docieram do strumienia, ale próba podążania za nim okazuje się syzyfową pracą. W połowie dnia ostatecznie rezygnuję z dalszej przeprawy na zachód i trawersuję do obozu Luikotale.
- Spływ rzeką Lokoro okazuje się najlepszym pomysłem na przedostanie się do jedynej drogi powrotnej. Wraz z miejscowym rybakiem o imieniu Bondowe płyniemy dwa dni pirogą-dłubanką. Wysiadam w jednym z obozów rybackich i od tej pory przez kolejne dwa tygodnie idę pieszo.
- Szlak pieszej wędrówki wyznaczam tak, aby nie powtórzyć przejechanej trasy motorem. Najpierw pokonuję skrót z miasteczka Lokolama do pierwszej wsi (Mange). Okaże się on prawdziwym odcinkiem specjalnym. Szczęśliwie po dwóch dniach docieram do celu. Kolejne dni systematycznie nabijają licznik przebytych kilometrów, ale jedzenia z plecaka jakoś nie ubywa. Nadzwyczajna gościnność miejscowych najpierw mnie onieśmiela, ale stopniowo wchodzę w rolę przybysza z tego „lepszego świata”. Każdy wieczór spędzam na długich dyskusjach. Padają pytania o mój cel, o mój kraj, o moją rodzinę, w końcu o moje postrzeganie ich świata. Słowo „turysta” jest tu znane, ale nikt tu nie wie, co ono tak naprawdę oznacza. Skoro Polska jest w Europie, to żyję w raju. Dziwią się tylko, że u nas wielożeństwo jest zabronione („nawet prezydent nie może?!”). Ciekawią ich jakie mamy zwierzęta, pytają o myśliwych, rybaków, wybuchają śmiechem, gdy odpowiadam, że owszem, ale dla rozrywki. Czasem i ja się śmieję: „Dlaczego nie jecie małp? Bo u was są pod ochroną?” Nie rozumieją, dlaczego idę, a nie jadę, dlaczego nie pozwalam ponieść im swojego plecaka, dlaczego chcę iść sam. Prawie zawsze nocuję wśród ludzi, rankiem ruszam w dalszą drogę. Tylko raz decyduję się na dwudniowy pobyt w jednym miejscu, któremu nie potrafię się oprzeć. To maleńka osada o nazwie Kanta, założona niedawno i zamieszkana przez wspólnotę dowodzoną przez pewnego pastora. W miarę upływu dni udaje mi się pokonywać coraz dłuższe dystanse. Gdy do mety pozostało mi 42 km postanawiam przejść je w jeden dzień.